top of page

 

Rozdział I

Przebudzenie

   

     Gdyby ktoś mógł wznieść się nad ziemię i szybować ponad oceanem lasów, ujrzałby trójkę ludzi spokojnie leżących na niewielkiej polanie w samym sercu mrocznej, nieprzebytej i bezkresnej puszczy. Każdy, kto zobaczyłby ten obraz mógłby się zastanawiać co ci ludzie tutaj robią, skąd się wzięli i dlaczego tak smacznie śpią w tak odludnym i zdawać by się mogło - niebezpiecznym miejscu.
     Nagle jedna z postaci poruszyła się. Mężczyzna podniósł się spokojnie z ziemi. Był to średniego wzrostu brunet o oczach równie ciemnych jak włosy. Rozejrzał sie wokół siebie. Jego przerażone spojrzenie zamarło na dwóch ciągle leżących osobach. "Co to za miejsce?" - zastanawiał się - "Jakim cudem się tu znalazłem? Czy to ma związek z tymi ludźmi? Kim oni w ogóle są!?"
     Nie wiedząc co zrobić, postanowił przejść się po okolicy. Może coś mu się przypomni? Może znajdzie jakiś ślad, który powie mu gdzie jest? Ale przecież nic wczoraj nadzwyczajnego nie robił. Wrócił wieczorem z kancelarii, zjadł coś na szybko, już nawet nie pamięta co, pokręcił się jeszcze przez chwilę i poszedł grzecznie do sypialni. Teraz jest tutaj! Po krótkiej chwili, nie znajdując nic prócz niezliczonej ilości drzew, nieprzebytych zarośli i mroku, powrócił na miejsce z którego przed chwilą wstał. Jeszcze raz, tym razem dokładniej przyjrzał się śpiącym osobom. Jedną z nich była piękna, dwudziestokilkuletnia kobieta. Jej długie, jasne włosy błyszczały rozlane na ciemnej trawie, która idealnie kontrastowała z jej bladą cerą. Przyglądając się jej twarzy widział odbicie kobiety delikatnej i łagodnej, jednak przy tym silnej i pełnej stanowczości oraz kobiecego uroku, którego dodawały jej duże, lecz nie nienaturalne , błękitne, błyszczące oczy, przez które przedzierał się ledwo zauważalny odcień szarości.
     Obok niej znajdował się mężczyzna - prawie chłopiec - leżący w pozycji embrionalnej. Z powodu mocnych rumieńców jego twarz wydawała się jakby owita czerwonym płomieniem. Zaciśnięte pięści miał kurczowo wciśnięte pod podbródek.
   Mężczyzna nie miał pojęcia co robić. Bał się podejść do leżących ludzi. Bał się tego miejsca. Bał się najmniejszego szelestu dolatującego z gąszczu drzew. Był przerażony! Jego nerwowe spojrzenie błądziło po drzewach, przyglądało się każdemu źdźbłu trawy, śledziło ukazujące się na krótką chwilę ptaki i znów powracało na obce mu osoby. Serce waliło mu z prędkością trzykrotnie większą niż normalnie.
     Gdy zwrócił swój wzrok znów na leżącą kobietę, wydało mu się, że jej powieki zadrżały. Po chwili znowu. Tak, teraz był pewien. Zauważył, że drżą one w chwili, gdy słońce wychyla się zza małych, błękitnych chmur i pada na jej delikatną twarz.
     Podszedł do niej i przyklęknął przy jej głowie, teraz lekko przechylonej w prawą stronę. Pochylił się nad nią, delikatnie dotknął jej twarzy i z trudnością wydobywając drżący głos, zapytał:
- Słyszysz mnie?... Obudź się!... Kim jesteś?... Słyszysz?...
     Dziewczyna lekko poruszyła głową, jednak nic nie odpowiedziała. Po chwili otworzyła oczy i spojrzała na mężczyznę. Zaskoczona i wystraszona usiadła na trawie i nie podnosząc się z ziemi, szybkim ruchem odsunęła się do tyłu.
- Kim jesteś!? - wykrzyknęła przerażona - Co to za miejsce!? Niech mi ktoś pomoże!
Mężczyzna powoli poszedł do dziewczyny.
- Nie bój się. Z tego co widzę, dla mnie ta sytuacja jest równie dziwna i niewytłumaczalna jak dla ciebie. Myślałem, że może ty mi to wszystko wytłumaczysz, ale wydaje się, że na to nie mogę liczyć.
- Przepraszam, wystraszyłeś mnie - głos kobiety brzmiał przyjemniej niż przed chwilą - nie wiem co tu robię, nie mam pojęcia kto przywlókł nas w to cholerne miejsce, ani dlaczego to zrobił, ale wiem jedno - wcale mi się to nie podoba i chcę natychmiast znaleźć się z powrotem w swoim domu! - jej głos potężniał z każdym kolejnym słowem.
- Czuję to samo, ale co możemy zrobić, jeżeli nie wiemy co się w ogóle dzieje? - mężczyzna zamyślił się na chwilkę - Nasza znajomość nie zaczęła się najlepiej - wyciągnął rękę do niepewnie spoglądającej z ziemi kobiety - Robert Winkler.
- Izabela Maszkowska - zdążyła się nieco uspokoić. Na twarzy pojawił się nikły, ledwo zauważalny uśmiech.
     Robert usiadł koło dziewczyny i przez dłuższą chwilę trwali w milczeniu, zastanawiając się co mają dalej robić.
Po kilku minutach kobieta poderwała się z ziemi.
- Na śmierć zapomniałam! - krzyknęła - Przecież mam przy sobie telefon! Możemy zadzwonić po pomoc!
Drżącą ręką wyciągnęła z kieszeni starą Nokię i próbowała wybrać jakiś numer.
- Szlag! Jak zawsze - nie ma zasięgu!
Zrezygnowana cisnęła telefon w pokrytą rosą trawę i ponownie usiadła. Schowała twarz w dłonie i prócz rytmicznych drgawek wskazujących na cichy płacz nie wykonywała żadnych ruchów. 
     Natomiast Winkler po raz kolejny zaczął przyglądać się okolicy. Zauważył, że chłopiec, który przed chwilą leżał bez świadomości na ziemi, teraz siedzi i z otępiałym spojrzeniem oraz otwartymi ustami przygląda się dwójce nieszczęśliwych ludzi.
- Witam! - zawołał do niego - Jeżeli chcesz nas o coś zapytać, to nie wysilaj się, bo zapewne nie znamy odpowiedzi na większość pytań, które mógłbyś nam zadać. Jesteśmy w takiej samej zasranej sytuacji jak ty.
     Młodzieniec otworzył usta jeszcze szerzej, po chwili zamknął je całkiem i dalej przyglądał się postaciom siedzącym naprzeciw. Winkler wstał i podszedł do chłopca.
- Robert - wyciągnął w jego stronę dłoń - Masz jakieś imię - dodał po chwili zauważając brak reakcji młodego człowieka.
- Ma... Mateusz - odpowiedział cicho i niepewnie odwzajemnił uścisk.
- Ta piękna dama to Iza, ale w tej chwili raczej nie jest w nastroju do nawiązywania nowych znajomości.

     Minuty upływały jedna po drugiej, po nich godziny, a w położeniu trójki nieznajomych sobie ludzi nic się nie zmieniło. Jedynym osiągnięciem (choć zapewne bardzo znacznym) było odkrycie przez Mateusza niewielkiego strumyka z przejrzystą i cholernie lodowatą wodą. Znajdował się on zaledwie kilka metrów od miejsca, w którym się poznali.
     Fascynujące, jak ożywczy łyk wpłynął na panujące nastroje. Czując przepływający przez organizm orzeźwiający symbol życia, chociaż na chwilę zapomnieli o ich nędznym położeniu. Widok rzeczy tak prostej, a jednak od wieków dającej i ratującej ludziom życie w wielu sytuacjach, rozpalił w nich mały płomyczek nadziei na własne przetrwanie.

     Gdy nadszedł wieczór, ich największym zmartwieniem okazało się spędzenie nocy, która nieubłaganie musiała nastąpić za kilka godzin. Nie potrafili znaleźć jakiegoś sensownego miejsca na zmrużenie oka. Wokół były tylko drzewa i wspomniany wyżej strumyk - a warto wiedzieć, że spanie na drzewie nie dość, że jest niebezpieczne (spadnięcie z wysokości choćby kilku metrów podczas snu może spowodować przynajmniej kilka bolesnych siniaków), to jeszcze niewygodne - żadna siła nie porówna twardej gałęzi do puszystej poduszki. O taplaniu się w lodowatej wodzie nie wypada nawet wspominać.
     W ostateczności stwierdzili, że prześpią się na polanie - w końcu już raz spali na trawie, nic o tym nawet nie wiedząc, więc co może stać się im teraz?
     Pomimo całego bezpieczeństwa tego wyboru, nie odważyli się zasnąć wszyscy razem - postanowili wystawić "straże". Podczas gdy dwoje z nich będzie spało, jeden nieszczęśnik będzie pilnować, czy przypadkiem nie czai się na nich jakiś groźny zwierz lub inne niebezpieczeństwo. Ustalili, że będą się zmieniać co trzy godziny. Pierwszy dyżur przypadł Mateuszowi - wylosował najkrótszy patyczek. Potem Robert i na końcu Iza. 
     W nocy jedyną rzeczą, która im przeszkadzała była ciemność. Nie posiadali żadnego oświetlenia prócz marnego światła z komórki Roberta (telefon Izy przestał działać w chwili, gdy dotknął miękkiej i bardzo wilgotnej trawy). Nie mieli oczywiście też nic, czym mogliby rozniecić ogień, więc ciepłe i przytulne ognisko również odpadało. Mimo tej niedogodności, przez całą - wyjątkowo ciepłą noc - nic nie zakłócało im spokoju.
     Rano stwierdzili, że nie wiedząc gdzie tak w ogóle się znajdują - nie wiedzą również dokąd mają pójść, aby wrócić do domu. Postanowili pozostać na razie w miejscu, w którym niespodziewanie się znaleźli i obmyślić jakiś plan ratunku. Robert zaproponował, że mogliby się trochę tu zorganizować, aby kolejna noc nie musiała być spędzona znów pod gołym niebem. W tym celu musieli pozbierać nieco liści i gałęzi - mały szałas nie zastąpi przytulnego mieszkania, ale może chociaż ochroni przed niespodziewanym deszczem.
     Nie istotne czy ze względu na chęć zbudowania sobie "domu", czy po prostu przez potrzebę zajęcia czymś czasu - ważne, że wszyscy rozeszli się po okolicy w poszukiwaniu materiału na budowę. W pełni oddani pracy starali się zapomnieć o głodzie, który był ich towarzyszem niedoli. Z powodu braku jakichkolwiek narzędzi mogli zbierać jedynie niewielkie gałęzie, które udało im się odłamać od drzew lub znaleźć na ziemi. Nie licząc drobnych patyków, uzyskali zaledwie kilka grubszych, lekko już nadpróchniałych konarów mogących posłużyć za konstrukcję dla budynku. Około południa byli wycieńczeni i okrutnie głodni. 
     Niebawem jednak przydarzył się incydent, który wlał w ich serca nieco otuchy. Do Roberta i Izy, którzy sortowali drewniane zdobycze według wielkości, podbiegł zdyszany i czerwony na twarzy Mateusz. Jego wzrok wskazywał na głębokie podniecenie, a nerwowe ruchy chęć przekazania jakiejś cudownej informacji. Gdy Iza i Robert przyglądali się z ogromnym zdziwieniem chłopcu, on bez słowa wyciągnął złożone dłonie, w których najwidoczniej coś ukrywał i zaczął je powoli, niemal z celebracją otwierać.
     Ich oczom ukazała się mała, trochę niekształtna, lecz bardzo pomarszczona kulka o odcieniach zieleni, żółci i lekkiego różu. Twarze widzów zmieniły swój wyraz ze zdziwienia na rozczarowanie.
- I co to niby jest? - zapytał Robert.
- Jak to co!? To przecież najprawdziwsze JABŁKO! - wykrzyknął podekscytowany chłopiec - kilka minut drogi stąd rośnie ogromna jabłoń, która ma mnóstwo takich owoców. Może nie są one najpiękniejsze, ale na pewno smakują dużo lepiej niż wyglądają - dokończył lekko oburzony.
- Nie mamy większego wyboru - wtrąciła Iza - od dwóch dni nic nie jadłam, a to jest jedyna nadająca się do spożycia rzecz jaką udało nam się znaleźć, prócz oczywiście tych wszystkich gałęzi, ale, o ile mi dobrze wiadomo, ludzie tego nie trawią.
- Nie jestem pewny, czy to coś nadaje się do jedzenia... - Robert nie wyglądał na do końca przekonanego.
- Ja zamierzam się o tym osobiście przekonać - nie czekając długo, chłopiec ruszył szybkim krokiem w stronę znaleziska. Reszta po krótkiej chwili namysłu podążyła za nim. Wchodząc w gąszcz lasu zwolnili nieco tempo marszu, jednak mimo niedogodności przedzierania się przez zarośla szybko stanęli przed drzewem, które miało uchronić ich przed śmiercią z głodu. "Ogromna jabłoń" miała może dwa metry wysokości i powykrzywiane konary. Była prawie całkiem pozbawiona liści, ale za to cała oblepiona jak choinka bombkami na święta mnóstwem małych, pomarszczonych kuleczek.
- Mam nadzieję, że nie są trujące - Robert ciągle trwał przy swoim.
- A jaka to różnica czy umrzemy z głodu czy przez truciznę? Ja osobiście wolę umierać z pełnym żołądkiem - Iza zerwała jedno z jabłek i bez chwili namysłu zatopiła w nim swoje równe, bialutkie ząbki. Z rozkoszą przeżuwała swój pierwszy posiłek w tej dziwnej i nieznanej krainie.
     Mateusz zerwał kilka sztuk i podał jedną z nich starszemu koledze. Przez dłużą chwilę cała trójka oddawała się w milczeniu pochłanianiu jabłek. W normalnych warunkach zapewne nawet by na nie nie spojrzeli, ale sytuacji w jakiej się znaleźli nie można raczej nazwać normalną, a niezmiernie kwaśne i cierpkie owoce wydawały im się teraz ucztą bogów.
     Po skończonym posiłku zerwali tyle owoców ile zdołali ze sobą zabrać i zanieśli je na miejsce w którym postanowili wybudować swój dom. 
     Po ciężkiej pracy i jeszcze bardziej wyczerpującej niż praca konsumpcji, usiedli w cieniu rozłożystego drzewa by odpocząć. Spędzili tak kilka godzin, przeżywając w myślach po raz drugi wydarzenia z ostatnich dwóch dni. 
   Przed wieczorem rozpoczęli zaplanowaną budowę. Domek postanowili usytuować na planie kwadratu, żeby wykonanie pracy nie było zbyt skomplikowane. Główną konstrukcję wykonali z grubszych i najlepiej zachowanych gałęzi, które wbijali w ziemię za pomocą znalezionego kamienia. Do konstrukcji przywiązywali giętkimi witkami cieńsze gałęzie tworząc ściany. Tylna była nieco wyższa od przedniej, a boczne spadały stopniowo w dół, łącząc je ze sobą. W przedniej ścianie zostawili prostokątny otwór służący za wyjście. Osobno przygotowali kratę w kształcie kwadratu i położyli ją na konstrukcję. Wyższy tył sprawił, że dach był pochyły. Przymocowali ją do konstrukcji również za pomocą cienkich gałązek. Na wierzch położyli suchą trawę i liście.
     Podobną kratę - lecz bez liści i trawy - oparli w miejscu, w którym zostawili otwór na wejście. Może nie były to drzwi o jakich wszyscy marzą, ale zawsze to coś.

     Po skończonej pracy stanęli przed swoim nowym domem i z dumą przyglądali się mu przez dłuższy czas. Nie był on ani piękny, ani specjalnie kształtny, ale dla naszej trójki konstruktorów był to ósmy cud świata.

Następny rozdział

bottom of page