top of page

 

Rozdział IV

Kupcy

            Przy pierwszych promieniach porannego słońca cała czwórka wędrowała na południe, zmierzając do pustelni Marantara - okazało się, że tak właśnie ma na imię poznany wczoraj starzec. Łatwo można było dostrzec, że zna on drogę bardzo dobrze i wbrew temu co mówił musiał tędy często przechodzić, ponieważ prowadził ich bez przeszkód, nie zwracając zbytniej uwagi na trasę a skupiając się bardziej na dokańczaniu rozpoczętych w nocy fantastycznych i mało realnych historii.

            Opowiadał o nieistniejących już (i zapewne nigdy wcześniej) bajecznych miastach, potężnych państwach i ich heroicznych władcach. Rozwodził się nad duchowym życiem magów i ich niegdysiejszej, niemal nieograniczonej władzy nad światem. Prócz samej treści, szczególnie zainteresowało ich przekonanie z jakim Marantar snuł swoje wymyślone opowieści.

            Po około dwóch godzinach szybkiego marszu stanęli przed chatą Marantara. Był to drewniany, skromny domek, jednak solidny i starannie wykonany. Świeża strzecha na dachu ułożona z niebywałą precyzją odbijała najsłabsze nawet promienie przedpołudniowego słońca.

            Przed domem rysowała się wstęga niekończącej się, brukowanej drogi. Była idealne prosta – w każdą ze stron ciągnęła się aż po kres horyzontu, gdzie cieniutka już nitka gościńca nikła z oczu. Droga ta była niebywale szeroka – spokojnie mogłyby jechać po niej cztery ciężarówki – jedna przy drugiej – chociaż przypominała ona bardziej polną dróżkę niż autostradę.

- To jest właśnie gościniec łączący Seklivię – powiedział Marantar wskazując ręką na zachód – i Agarod – tym razem skierował rękę w stronę wschodu – Powstał wiele stuleci temu, za czasów świetności Szesel i służył głównie jako łącznik między stolicą a innymi miastami. Dziś, od wielu lat nieremontowany, jakoś cudem nie zaczął się jeszcze sypać, a cel w jakim został wybudowany dawno popadł w zapomnienie. – zamyślił się przez chwilę – No cóż, chyba powinienem zaprosić was do środka, więc chodźcie – powiedział i sam ruszył żwawym krokiem w kierunku dekoracyjnie wyrzeźbionych drzwi wejściowych.

            Wnętrze, mimo iż prezentowało się dość ubogo, było schludne i zadbane. Po kilku tygodniach spędzonych w szałasie, dom starca wydawał się być niemal willą.

- Nieźle się urządziłeś – zauważyła Iza.

- Jak człowiek ma dużo wolnego czasu i brak towarzystwa, a do tego sam co nieco potrafi zrobić, to co innego mu pozostaje jak nie zadbanie o to, co jest mu w tej samotności najbliższe?

- My mieliśmy jakoś sporo czasu, a nasz domek wygląda jak wygląda.

- Każdy inaczej interpretuje pojęcie czasu... 

            Po dogłębnym zwiedzeniu domu Marantara wszyscy usiedli przy zgrabnym, owalnym stole, rozkoszując się smakiem zaparzonej przez starca kawy. Jak dawno nie pili tego boskiego napoju! Nie mając możliwości napicia się kawy, nawet nie wiedzieli jak bardzo im jej brakuje.

-Masz tu chyba wszystko co może tylko być przydatne – zauważył Robert – kawa, przyprawy, niezliczona mnogość herbat, zioła, narzędzia, nawet broń! Normalnie bym pewnie nawet na to nie spojrzał, ale w naszych okolicznościach to największy luksus.

- Jak sobie tak dobrze radzisz? Sam!? - zdziwienie w kobiecym głosie było lekko przytłumione zazdrością.

- Hm... - starzec zamyślił się przez chwilę – jak już mówiłem mam sporo wolnego czasu – poluję, zbieram zioła, łowię ryby, czasami wystrugam coś w drewnie i takie tam. To, czego mam za dużo sprzedaję odwiedzającym mnie kupcom – od nich dostaję w zamian towary, których sam nie mogę zdobyć.

- Jak chociażby kawę?

- Dokładnie.

- Czy mógłbyś nam powiedzieć coś więcej o Szesel? - Iza zmieniła temat – Wspominałeś o nim już kilka razy, jednak chcielibyśmy dowiedzieć się czegoś konkretnego.

- Czegoś konkretniejszego... A więc pytajcie. Opowiedzenie całej historii Szesel zajęłoby mi chyba z tysiąc lat.

- No to zacznijmy od samej nazwy – tak po kolei – od czego się wzięła? Nie słyszałam o żadnym podobnym mieście, a nie znam też żadnego słowa, które mogłoby tę nazwę tłumaczyć.

-Dzisiaj nikt już nie pamięta ani skąd wzięła się ta nazwa, ani kto ją nadał czy chociażby co ona oznacza. Co więcej – nikt nawet nie wie, kto założył to miasto. We wszystkich historiach – znanych mi i współcześnie żyjącym istotom - mówiących cokolwiek o tym mieście – Szesel juz istniało. Ba! Nie są znane żadne historie, które by opisywały świat bez Szesel – chyba, że te po jego zniszczeniu.

- No właśnie! Istniało od początku świata jak twierdzisz – wtrącił Mateusz – a teraz go nie ma – dlaczego?

- Jest to bardzo smutna, tragiczna i najbardziej mroczna część historii tego wspaniałego państwa. Po śmierci ostatniego króla Szesel do władzy doszedł przywódca szeselskiej armii – Argus Ruoli. Nie był magiem, więc według prawa nie mógł zostać kolejnym królem. Prawo Szesel mówi, że koronowaną może zostać tylko osoba bezpośrednio zajmująca się jakąkolwiek z dziedzin magii. Mimo dobrych stosunków z dotychczasowym władcą Reulusem, był zagorzałym przeciwnikiem wszelkiego rodzaju magii. Twierdził, że daje ona niesprawiedliwą przewagę wybranym ludziom nad innymi. Uważał, że jedyną słuszną siłą jest siła fizyczna, którą każdy człowiek na świecie może posiąść – wystarczy trochę chęci, poświęceń i godzin treningów. Dobrze wiedział, że aby opanować umiejętności związane z magią, trzeba mieć do tego dar. A wiedział to tak dobrze dlatego, że sam wiele razy próbował posiąść tę moc. Jeżeli nie ma się daru można nauczyć się co najwyżej kilku prostych zaklęć, przydatnych bardziej w codziennych czynnościach niż w sprawowaniu władzy nad potężnym państwem. I właśnie przez te nieudane próby okiełznania tajemnej mocy Argus tak bardzo znienawidził magię – pod każdą postacią. A gdy został władcą, chodź nie koronowanym, zakazał jej całkowitego praktykowania.

Wtedy rozpętało się prawdziwe piekło – rozeźlona Rada Magów i ich zwolennicy zbuntowali się przeciw władcy i rozpoczęła się okrutna i wyniszczająca wojna domowa. Powoli zbliżał się schyłek potężnego Imperium. Ciągłe walki przynosiły ogromne straty w obu obozach. Wewnętrzne spory niemal doszczętnie zniszczyły wszystko to, co przez tysiąclecia uchodziło za niezniszczalne. Niezliczone zastępy nieprzyjaciół wielokrotnie oblegały mury miasta – jednak do upadku doprowadzili je dopiero jego mieszkańcy. Do tej pory niezdobyte miasto – jak i całe szeselskie państwo – legło w gruzach.

- Dlaczego ta twoja cała "Rada Magów" nie schowała dumy do kieszeni i dla dobra państwa nie przyjęła z pokorą zakazu władcy? - zapytał Robert – Musieli zdawać sobie sprawę z tego, że wszczynając bunt co najmniej je osłabią, nie mówiąc już o całkowitym zniszczeniu. Nie mogli żyć sobie spokojnie jak reszta społeczeństwa?

- Dla osób, które zajmowały się magią była ona całym życiem. To dzięki swojej mocy zdobywali pozycje społeczne, zarabiali na życie, to właśnie dzięki magii Szesel mogło tak wspaniale prosperować. Czy wy nie buntowalibyście się, gdyby ktoś zabronił wam posługiwać się prawą ręką lub kazał chodzić tylko na jednej nodze? Nie wydawałoby się to wam chodź odrobinę niedorzeczne? - niezmącona niczym cisza musiała wystarczyć Marantarowi za odpowiedź – Zakazanie używania magii było dla mieszkańców Szesel czymś bardzo niezrozumiałym i nienaturalnym. Magia istniała tu od zawsze, była częścią historii i życia wszystkich ludzi – nawet jeżeli nie bezpośrednio. Nikt nie mógł zrozumieć dlaczego ktoś postanowił ją zdelegalizować. Ale nie to było w tym wszystkim najgorsze – Szesel było od zawsze państwem wolnym, a jego władcy liczyli się ze zdaniem poddanych – byli oni bardziej opiekunami i stróżami ludu niż ciemiężycielami. Dla mieszkańców tego potężnego państwa była to szpila wbita w samo serce – tego typu systemy rządów wydawały się w tej części świata do tej pory nieprawdopodobne. Szeselczycy byli powszechnie uważani za ludzi wolnych – a ktoś postanowił im tę wolność odebrać.

- Niby logiczne... ale co działo się dalej?

- Dalej? Wojna domowa trwała trzydzieści dziewięć strasznych i długich lat. Zniszczyła niemal wszystko, co pokolenia Szeselczyków budowały przez niezliczone wieki. Rada Magów i wojska Ruoliego na przemian to zdobywały to znów traciły kolejne miasta i twierdze, za każdym razem pozostawiając je w coraz to gorszym stanie. Szale zwycięstwa niemal każdego dnia zmieniały swoje położenie, a różne części państwa były kontrolowane na przemian przez oba obozy – jednak żadna ze stron konfliktu nigdy nie zyskała większej przewagi nad drugą. Po niemal czterech dekadach nieustannych walk, gdy Argus Ruoli, tak jak i większość z najbardziej wpływowych Magów, już nie żył, Rada została rozwiązana a garstka Czarodziejów pozostałych przy życiu, wraz z nielicznymi grupkami ocalałych ludzi, opuściła zgliszcza dawnych miast i rozeszła się w poszukiwaniu szczęścia i lepszego życia. Większość z nich osiedliła się w dwóch najmniej dotkniętych przez wojnę miastach – Agarodzie i Seklivii. Teraz są to jedyne miasta, jakie pozostały po wspaniałym Imperium – z reszty nie ocalały już nawet ruiny.

            Na podobnych rozmowach upłynęło im całe przedpołudnie. Następnie Iza wraz z Marantarem zajęli się przygotowywaniem obiadu, a Robert z Mateuszem, nieco nadużywając gościnności gospodarza, jeszcze raz dokładnie przebadali jego dom. Znaleźli maleńką spiżarkę, całą wypchaną najróżniejszymi produktami. Od worków z mąką czy pojemników z przyprawami po niezliczone ilości warzyw, owoców i suszonego czy wędzonego mięsa. Przeszukali również schowek na narzędzia - zaopatrzona raczej w bardziej prymitywne okazy - nie zauważyli żadnego urządzenia bardziej zaawansowanego technologicznie niż młotek - pewnie dlatego, że chata Marantara raczej nie miała dostępu do energii elektrycznej. Najbardziej jednak zaciekawiła ich sypialnia starca, która tak naprawdę przypominała bardziej małą zbrojownię z filmów pokazujących czasy średniowiecza niż standardową sypialnię. Gdzie nie spojrzeli wisiało bądź leżało mnóstwo mieczy, tarcz, łuków, długich pik, halabard oraz szerokich mieczy przypominających maczety.

- Mógłbyś uzbroić małą armię - krzyknął w stronę kuchni Robert. - Po co ci to wszystko?

- Ach... Odkryliście moją małą tajemnicę. To pamiątki po dawnych czasach. Trzymam je na wszelki wypadek - może jeszcze kiedyś się przydadzą. Jakoś nie potrafię się ich pozbyć.

- Jak to "po dawnych czasach"? Przecież mówiłeś, że to wszystko działo się kilkaset lat temu!

- Tak, wiem. Czego tu nie rozumiesz?!

- Yyy... Nie, nic - wydukał zdezorientowany Winkler.

 

            Obiad był wyśmienity. Po wybornej zupie pieczarkowej Marantar wniósł pieczonego zająca z pieczonymi ziemniaczkami i śmiesznymi małymi warzywami, które mogliby uznać za zwykłe ogórki, gdyby nie to, że były idealnie okrągłe i bardziej niebieskie niż zielone. Podobno nazywają się "poriaki" - jednak nikt poza starcem o nich nigdy wcześniej nie słyszał ani nigdy ich nie widział. Po obiedzie Marantar ugościł ich wybornym, aksamitnym piwem o ledwo wyczuwalnym śliwkowym aromacie.

            Kolejne dni upływały im niepostrzeżenie. Ciągle byli czymś zajęci i zawsze ze zdziwieniem witali zbliżający się zmierzch. Całymi dniami zwiedzali okolicę, poznawali nowe rośliny i zwierzęta lub pomagali swojemu żywicielowi w codziennych czynnościach.

            Gdy pewnego dnia wyszli przed dom aby zagrzać się w promieniach wschodzącego słońca, ujrzeli ciemny punkcik widniejący na wschodnim końcu gościńca. Po około dwóch kwadransach przed domem stanął po brzegi wyładowany wóz zaprzężony w dwa bardzo już zmęczone konie. Na wozie siedzieli w milczeniu dwaj mężczyźni. Byli wyjątkowo szczupli i wysocy. Ich dziwnie błękitne oczy jaśniały tajemniczym blaskiem, a z długich, prostych i jasnych włosów wystawały śmieszne, spiczaste uszy.

- Witam was, drodzy przyjaciele! - zawołał starzec - Pewnie jesteście strasznie zmęczeni i znużeni podróżą. Wejdźcie proszę na chwilę aby odpocząć i nieco się posilić.

- Witaj Marantarze - odpowiedział jeden z przybyszy. - Jak zawsze miło cię widzieć. Oczywiście chętnie skorzystamy z twojego zaproszenia, jednak dziś niestety nie będziemy mogli długo zabawić.

- A to dlaczego!? Mam najlepsze śliwkowe jakie można w znaleźć między Agarodem a Seklivią! Myślałem, że ruszycie dopiero rankiem. - Marantar wyglądał na nieco urażonego, ale nadal uśmiechniętego.

- Mamy specjalne zamówienie dla samego Wielkiego Doży, a on strasznie nie lubi czekać. Poza tym Marantarze pomiędzy Seklivią a Agarodem nie mieszka nikt oprócz ciebie, więc nie sposób aby ktoś miał lepsze piwo od ciebie - dodał z nieukrywaną ironią drugi z mężczyzn.

- Noo! To całkiem co innego! - starzec z niebywałą zręcznością udał zdziwienie. - Teraz już nie tylko ja mieszkam w tej okolicy. Ci młodzi ludzie osiedlili się na terenie Starego Szesel - dokończył wskazując na stojącą w milczeniu trójkę. - Ale o tym później. Zapraszam teraz do środka.

            Po chwili wszyscy siedzieli przy stole w domu Marantara i jedli przygotowane wcześniej śniadanie. Przybysze nawet nie starali się ukryć zaciekawienia poznanymi osobami i bez krępacji nieustannie im się przyglądali. Okazało się, że mężczyzna który rozpoczął rozmowę ze starcem nazywa się Kashafin a jego towarzysz Lyf. Co najlepsze usiłowali wmówić naszej trójce przyjaciół (w czym gorąco popierał ich Marantar), że są elfami.

            Daremnie Iza, Robert i Mateusz starali się wytłumaczyć im, że takie stworzenia istnieją tylko w bajkach dla dzieci. Nie dość, że nie zmienili zdania, to jeszcze wydali się jakby lekko urażeni tym, że ktoś ośmiela się mieć co do tego wątpliwości - nawet gdy są one tak oczywiste. Co więcej - dziwili się, że nikt z nich nigdy wcześniej nie spotkał elfa ani nawet o kimś takim nie słyszał (poza oczywiście powieściami fantastycznymi). Po dłuższej chwili nie przynoszącej skutków wymiany zdań, nasza trójka musiała przyznać, że Kashafin i Lyf - dopiero co przez nich poznane osoby o egzotycznych imionach - naprawdę są elfami (chociaż oczywiście w wcale nie uwierzyli).

 

            Gdy odpoczęli po obiedzie zajęli się tym, co było przecież w tym spotkaniu najważniejsze - mianowicie handlem. Asortyment towarów przewożonych przez Kashafina i Lyfa był imponujący. Prócz przypraw, narzędzi i broni mieli najpiękniejsze stroje jakie nasi przyjaciele widzieli, ogromny wybór wszelakich naczyń wykonanych chyba ze wszystkich istniejących materiałów - począwszy od drewna, gliny czy szkła - po porcelanę a nawet złoto i srebro. Oprócz tego na wozie znajdowały się przeróżne dekoracje, zabawki i wiele innych bardziej lub mniej przydatnych rzeczy, których nawet nie potrafili sklasyfikować.

            Robert z Marantarem przynieśli wszystkie produkty, które zdobyli pracując wspólnie. Wśród nich było wiele gatunków ziół, których nazw nawet nie znali, futra, skóry, suszone ryby i mięso, świeże owoce i kilka drewnianych figurek, które dostali od starca. Wszystkie towary udało im się korzystnie wymienić, najprawdopodobniej nie dzięki ich (towarów) atrakcyjności, lecz przez życzliwość kupców. Zdobyli wiele rzeczy, o których przez ostatnie tygodnie przestali nawet marzyć. Gdy skończyli interesy, kupcy ofiarowali kilka rzeczy Marantarowi, dziękując w ten sposób za okazaną gościnność i udali się w kierunku Seklivii.

 

            Nazajutrz rano troje towarzyszy oznajmiło, że mają zamiar wrócić do swojego "domu".

- Zrozum nas - tłumaczyła Iza starcowi, który nalegał aby u niego pozostali - mam dziwne wrażenie, że nie bez powodu znaleźliśmy się w tamtym miejscu. Bez niczyjej pomocy przeżyliśmy  tam ponad miesiąc mieszkając w szałasie. Chcemy sprawdzić co przygotował nam los i spróbować jakoś urządzić się w - jak ją nazwałeś - przeklętej dolinie.

- Tak, Marantarze - podchwycił Robert - dziękujemy ci za przyjęcie nas pod swój dach i twoją wielką pomoc, ale czuję, zapewne jak my wszyscy, nieodpartą potrzebę wrócenia w miejsce, w którym z niewiadomych przyczyn zaczęło się wszystko co do tej pory przeżyliśmy. Nie wiem, czy jest to dobre czy złe, ani co z tego wyniknie, ale po prostu muszę to sprawdzić.

- No dobrze, niech Wam będzie - odparł zrezygnowany - jeżeli twierdzicie, że musicie.. Ale pamiętajcie - jeśli kiedykolwiek będziecie czegoś potrzebować, zawsze możecie liczyć na moją pomoc. A i ja postaram się was w niedługim czasie odwiedzić.

            Nie mówiąc nic więcej zajęli się śniadaniem, po którym pomogli posprzątać starcowi i zaczęli szykować się do drogi.

- Jeszcze raz bardzo ci dziękujemy, Marantarze. Mam nadzieję, że niedługo się znowu zobaczymy - odezwał się Robert.

- Ja też. A teraz idźcie już, jeżeli nie chcecie iść w największym upale. Mam nadzieję, że pamiętacie drogę?

- Tak, oczywiście, Nie przejmuj się.

- W takim razie żegnajcie.

- Dowidzenia Marantarze.

- Dowidzenia.

 

            I obładowani do granic możliwości wszystkim, co zakupili, wyruszyli w kierunku swojego nędznego i małego szałasu, pozostawiając za sobą schludny, przytulny i w pełni wyposażony dom Marantara. Jednak uczucie, które nimi kierowało, było silniejsze od wszelkich racjonalnych argumentów (nawet w zestawieniu "luksusowego domu" z "nędzną chatą"). Był to głos, który cichym szeptem nakłaniał ich do powrotu w miejsce, w którym po raz pierwszy mieli kontakt z tym dziwnym i tajemniczym światem.

Poprzedni rozdział | Następny rozdział

bottom of page