top of page

Rozdział IX

Trening

 

            W pierwsze tej wiosny słoneczne i wyjątkowo ciepłe przedpołudnie Iza z Robertem siedzieli wspólnie z rodziną Nenazila przed domem, czerpiąc przyjemność z dotyku delikatnych promieni na bladych twarzach. Dziwne, że odrobina ciepła i światła jakie daje słońce wystarczy, aby zapomnieć o problemach codzienności i pozwolić samemu sobie cieszyć się tą błogą chwilą.

- Jak myślisz - Iza przerwała kojącą ciszę zwracając się do Roberta - po co Marantar zabrał Mateusza do swojego starego domu?

- Nie mam pojęcia. Wczoraj wieczorem oznajmił, że musi to zrobić, a dziś rano już ich nie było. Przyzwyczaiłem się, że jest lekko tajemniczy.

- Lekko? - w oczach dziewczyny odbijała się niewinna nutka ironii. - Mówił mi, że mają zamiar wrócić na kolację, więc niebawem się wszystko wyjaśni.

- Czy myśleliście już może nad tym, co powinniście zrobić, aby ruszyć z odbudową Szesel? - Nenazil wtrącił się do rozmowy, zmieniając przy okazji temat.

- Tak. Cały czas się nad tym zastanawiamy - Robertowi wyraźnie popsuł się humor. - Mimo to nadal nie mamy pojęcia od czego mamy zacząć.

- A nie wpadło wam do głowy, że przydałoby się trochę więcej rąk do pracy. Można stworzyć wtedy chociaż małą osadę. Na początek powinno wystarczyć.

- Zgadzamy się z tobą w stu procentach, ale niby skąd mamy ich wziąć? Przecież nie wyprodukujemy sobie nowych mieszkańców naszego wspaniałego Szesel.

- Nie wiecie skąd się bierze ludzi?

- Jeżeli chcesz nam dawać lekcje biologii, to możesz sobie oszczędzić trudu - odpowiedziała Iza. - Jesteśmy już na tyle dorośli, aby nam się obiło to o uszy parę razy. Tylko mam dziwne wrażenie, że może nam zabraknąć czasu na "wyprodukowanie" ich w odpowiedniej ilości. Po za tym, nie mam zamiaru robić za inkubator!

- Wcale nie o to mi chodziło! Jeżeli chcemy, żeby ludzie tutaj zamieszkali, musimy ich sprowadzić z innego miasta. A tak poza tym, to co to jest ten inkubator?

- Nieważne... - Iza wyglądała na lekko zmieszaną, czy może bardziej zdenerwowaną. - Wiesz może jak mamy ściągnąć tutaj tych ludzi? Przecież nie wiemy nawet gdzie znajdują się jakieś miasta. A nawet jakbyśmy wiedzieli, to wątpię, aby ludzie chcieli zamienić swoje wygodne mieszkania w mieście na szałasy w sercu puszczy.

- O to się nie martw, Pani. Zakładam, że gdy tylko ludzie usłyszą, że legenda jest prawdziwa, znajdzie się więcej takich, którzy zechcą przyczynić się do odbudowy Wspaniałego Królestwa niż się Pani może teraz wydawać.

- Może i masz rację, ale gdzie mamy ich szukać? Nie wiemy gdzie ci ludzie mieszkają.

- Ale my wiemy Pani. Nie zapominaj, że sami pochodzimy z Agarodu. Mamy tam znajomych i przyjaciół. Bez problemu powinniśmy kogoś tu przyprowadzić.

- A czy nie uważasz, że lepiej by było, abyśmy to my poszli przekonać tych ludzi? Wiesz, nie żebym uważała, że nie dacie rady, ale dzięki temu łatwiej będzie udowodnić, że legenda jest prawdziwa. Trzy nieznane nikomu osoby, plus magiczne sztuczki w wykonaniu Roberta powinny pomóc.

- Muszę się nie zgodzić, Pani. Nikt was tam nie zna i wątpię aby ktoś wam uwierzył. Nawet po zobaczeniu tego, co potrafi Pan Winkler. Narazilibyście nie tylko powodzenie naszego przedsięwzięcia, ale również siebie na niebezpieczeństwo. Władcy Agarodu nie będą przychylnym okiem patrzeć na intruzów, szczególnie takich, którzy próbują przekonać ich poddanych do opuszczenia swoich domostw i udania się w jakieś bajkowe miejsca. A nie jesteście jeszcze na tyle silni, aby stawić czoło całemu agarodzkiemu garnizonowi. My nie będziemy rzucać się w oczy. A poza tym wiemy z kim możemy otwarcie porozmawiać, a przy kim lepiej trzymać język za zębami.

- Może i tak... A kiedy chcielibyście wyruszyć?

- Uzgodniłem już wcześniej z Marii, że jeżeli wyrazicie zgodę, ruszamy jeszcze dzisiaj. Myślę, że zaraz po obiedzie.

- Dzisiaj? Nie uważasz, że lepiej byłoby poczekać do rana?

- A po co? I tak podróż zajmie nam kilka dni, więc czeka nas parę noclegów pod gołym niebem po drodze. Jeden więcej nie zrobi nam specjalnej różnicy. Im szybciej wyruszymy, tym szybciej będziemy mogli wrócić. Już raz przeszliśmy tę trasę i nic nam się nie stało. Tym razem będzie podobnie.

- Niech wam będzie. I tak nie uda nam się was odwieźć od tego pomysłu. Poddaję się - Iza spojrzała na Roberta. - A co ty o tym wszystkim sądzisz?

- Ja? Myślę, że to świetny pomysł. Nenazil ma rację. Potrzebujemy ludzi. Jeżeli Szesel ma odzyskać dawną świetność, trzeba w końcu ruszyć z miejsca. Jeżeli uważa, że jest w stanie ich sprowadzić, powinien spróbować to zrobić.

- Wiedziałem, że się zgodzicie! W takim razie, jeżeli nie macie nic przeciwko, pójdziemy się przygotować do drogi - nie czekając na odpowiedź, ruszył w stronę swojego domu. Za nim podążyli Marii i Kor.

 

            Po południu dwójka przyjaciół stała w promieniach leniwie zachodzącego słońca, żegnając wyruszającą w podróż rodzinę Nenazila. Mieli przed sobą jeszcze kilka godzin marszu, zanim zapadnie całkowity mrok.

- Myślisz, że im się uda? - Iza śledziła wzrokiem oddalające się postacie.

- Nie wiem, ale mam taką nadzieję. Warto spróbować. Kiedyś i tak ktoś musiał to zrobić. Jeżeli wszystko ma się zacząć właśnie teraz, niech tak będzie.

- Myślę, że wszystko zaczęło się juz dawno temu - Iza na chwilę się zamyśliła. - Niedługo powinien wrócić Marantar. Zaczynam się o nich martwić.

- Spokojnie. Nic im się na pewno nie stało. Mają wrócić wieczorem, zostało im więc jeszcze sporo czasu. Pójdę przynieść drewno na opał. Chociaż czas mi szybciej zleci.

- Idę z tobą.

            Ruszyli w stronę szopki postawionej przez Nenazila. Służyła wszystkim za składzik na drewno przygotowane do palenia. Mimo ciepłych początków wiosny, wieczory wciąż bywały chłodne. Starali się więc mieć cały czas pod ręką coś, co mogliby użyć do ogrzania domu. Nikt nie miał ochoty biegać po ciemku po lesie w poszukiwaniu opału.

            Gdy Robert układał z precyzją chirurga kawałki drewna, usłyszał dobiegający z zewnątrz cichy pisk. Wystraszony wyszedł z szopki. Okazało się, że Iza, idąc z naręczem opału, potknęła się o jakiś korzeń i upadła rozcinając sobie wargę.

- Nic ci się nie stało?

- Nie... - w głosie dziewczyny wyczuwalna była złość.

            Robert podszedł do niej aby pomóc jej wstać. Chwycił ją za ramię i uniósł delikatnie do góry. Niepostrzeżenie otarł dłonią o jej delikatną pierś. Poczuł napływające gorąco. Krew zaczęła mu szybciej pulsować w żyłach. Spojrzał na nią. Wpatrywali się w siebie przez kilka sekund, później oboje spuścili wzrok. Iza stała już w pełni wyprostowana, jednak Robert nadal trzymał jej dłoń. Z jej ust spływała cienka, czerwona strużka. Kciukiem wolnej ręki wytarł krew, muskając przy okazji dłonią jej jasną twarz. Opuścił rękę na jej bark, następnie zsunął ją powolnym ruchem wzdłuż ramienia aż do jej smukłych dłoni. Delikatnie, ale zdecydowanie przyciągnął ją do siebie. Ich twarze dzieliły tylko centymetry. Czuł jej przyspieszony oddech. Czuł jej zapach. Znów spojrzeli na siebie. Nie widział w jej oczach strachu czy zniechęcenia. Paliły się podnieceniem. Widać w nich było skrywaną od dawna rządzę. Jej piersi falowały, nadając rytm ich wyrównanym oddechom. Ich ciała drżały w uniesieniu.

- Chcesz... - zaczął Robert łamiącym się głosem.

- Tak - odpowiedziała przyciszonym tonem nie pozwalając mu nic więcej powiedzieć.

Ich usta spotkały się. Jego dłonie błądziły chaotycznie po jej jędrnym ciele. Metaliczny smak krwi potęgował jego podniecenie. Czuł bijące od niej, przyjemne ciepło. Ich oddechy stawały się coraz szybsze i coraz głośniejsze...

 

            Gdy Marantar z Mateuszem zapukali w drzwi chatki, Iza i Robert właśnie kończyli przygotowywać kolację.

- Idealnie trafiliście! - wykrzyknęła.

- Witajcie z powrotem! - przywitał ich entuzjastycznie Robert.

- Nie było nas zaledwie kilka godzin, a wy się zachowujecie, jakbyśmy się nie widzieli przez lata! - Mateusz spoglądał na nich podejrzliwie.

- To przez to, że odkąd tu jesteśmy, nigdy nie było nas mniej niż troje - zauważyła Iza.

- Przecież nie zostaliście sami! Macie Nenazila, Kora, Marii.

- No właśnie, nie mamy...

- Jak to "nie mamy"!?

- Przed chwilą wyruszyli do Agarodu.

- Do Agarodu!? Po co?

- Po nowych mieszkańców Szesel - przyznał Robert.

- Ach tak... Słusznie, słusznie. Sam o tym myślałem, ale nie chciałem ich o to prosić. Cieszę się, że to oni wyszli z tą propozycją - włączył się do rozmowy starzec.

- Mamy nadzieję, że uda im się coś wskórać.

- Na pewno! Pamięć o Szesel oraz wiara w starą legendę są ciągle żywe w sercach potomków byłych obywateli Wielkiego Imperium.

- Obyś miał rację - Winkler zamyślił się na chwilę. - Czy mógłbyś nam w końcu zdradzić powód waszej dzisiejszej wycieczki?

- Ależ oczywiście! Oto on! - Marantar wskazał na dwukołowy wózek, który przyciągnął ze sobą Mateusz.

- Wózek!? Poszliście po wózek? - Iza była co najmniej lekko rozczarowana.

- Nie po wózek! Po to, co jest w środku!

Starzec podszedł do pojazdu i zdjął z niego starą, wypłowiałą narzutę. Ich oczom ukazało się wyposażenie sypialni Marantara, które podziwiali gdy byli jego gośćmi.

- Cały czas przeczuwałem, że te starocie się jeszcze do czegoś przydadzą - wydawał się niezwykle z siebie zadowolony.

- Ale po co ci to?

- Jak to po co? Jeżeli mamy stworzyć nowe państwo, potrzebujemy broni. Myślisz, że wszyscy będą się cieszyć z ponownego rozkwitu Szesel? Zbyt wiele osób skorzystało na upadku Imperium - wykorzystując wojnę i chaos dorobili się majątków oraz władzy. Jestem pewien, że znajdą się tacy, którzy będą chcieli nas powstrzymać. Musimy być przygotowani na wszystko.

- Nenazil też nas przed tym ostrzegał. Ale nawet jeżeli nauczymy się walczyć, to w kilku nie damy rady całej armii...

- Już głowa w tym Nenazila, aby miał kto dla nas walczyć. A co do tej armii, to nie spodziewałbym się raczej jakiejś potęgi. W promieniu setek kilometrów stoją tylko dwa miasta - Agarod i Seklivia. Poza tym nie ma tu większych skupisk ludzi. Jedyni żołnierze to członkowie miejskich garnizonów. Jako że od wielu lat nie ma praktycznie żadnego zagrożenia i mieszkańcy miast nie mają kogo się obawiać, są one nieliczne i słabo wyszkolone. A teraz niech każdy wybierze sobie coś dla siebie - zakończył starzec i po raz kolejny wskazał na stojący wózek.

            Pierwszy podszedł Mateusz, który miał już widocznie coś upatrzonego. Bez zastanowienia wyciągnął z wózka masywnego wyglądu wekierę. Była to potężna, metalowa maczuga wielkości dorosłego mężczyzny. Jej głowica rozmiarów średniego arbuza była gęsto nabijana ostrymi kolcami, błyszczącymi w świetle zachodzącego słońca.

- Jest wspaniała! - zauważył z błyskiem w oku. Do kompletu dobrał sobie jeszcze krótki nóż, który zatknął za pasem.

Iza wybrała sobie dwa zaokrąglone, szerokie ostrza, przypominające maczety używane przez islamskich terrorystów. Po chwili namysłu wyciągnęła z wózka jeszcze pięknie rzeźbiony łuk z pozłoceniami oraz pasujący do niego pod względem zdobień kołczan pełen ostrych strzał.

Roberta zainteresował długi, dwuręczny miecz. Charakteryzował się prostotą, ale również niezwykłą precyzją wykonania. Na jego dekoracyjnie grawerowanej rękojeści widniała zdobiona litera "S", co Robertowi skojarzyło się z nazwą miasta, które miało się odrodzić.

            Starzec, podobnie jak Winkler, wybrał dla siebie miecz, po czym kazał Mateuszowi zanieść resztę broni do schowka na narzędzia - który od tej pory przypominał bardziej zbrojownię niż warsztat.

 

            Nazajutrz, z samego rana, wszyscy w pełnym rynsztunku stawili się na polanie nieopodal domu. Było to zarządzenie Marantara, który chciał nauczyć ich posługiwania się bronią, którą sobie wybrali poprzedniego dnia.

- A więc dobrze, zaczniemy od Izy.

- A dlaczego akurat ode mnie?

- Bo kobiety mają pierwszeństwo.

Przewróciła oczami na znak dezaprobaty.

- Broń, którą wybrałaś...

- To łuk. I te dziwne coś.

- Tak, łuk. Ten, który mamy przed sobą to jeden  z najlepszych łuków zrobionych w dawnym Szesel. Wypuszczone z niego strzały są wyjątkowo szybkie i precyzyjne. - Iza zaczynała nabierać zainteresowania. - Jednak musisz się nauczyć nad nim panować. Łuk musi wiedzieć, że to ty władasz nim, a nie odwrotnie.

- Łuk musi wiedzieć? - zapytała zdziwiona - Przecież to tylko rzecz, a rzeczy nie myślą!

- No dobrze. Pokaż co potrafisz - Marantar zdawał się niedosłyszeć uwag Izy. Podszedł do niej i pomógł jej umieścić strzałę we właściwy sposób.

- Teraz postaraj się naciągnąć cięciwę najmocniej jak tylko potrafisz. Wiem, że potrzeba do tego dużo siły, ale postaraj się to zrobić najlepiej jak to tylko możliwe. Gdy ci się to uda wyceluj w tamto drzewo - starzec wskazał na jedno ze stojących na skraju lasu.

            Iza zaczęła ciągnąć strzałę w sposób, jaki widziała na filmach, jednak od razu wyczuła, że nie będzie to takie proste. Nagle strzała wyślizgnęła się jej z palców i z niewyobrażalną prędkością i towarzyszącym temu świstem pomknęła przed siebie. Oczywiście przeleciała obok celu i zniknęła im z oczu.

- Spróbuj jeszcze raz! - rozkazał starzec - Uważaj, żebyś nikomu nie zrobiła krzywdy!

Dziewczyna skupiła się na wykonywanej czynności najmocniej jak potrafiła. Gdy uznała, że już bardziej nie zdoła naciągnąć cięciwy, skierowała łuk w stronę lasu i rozluźniła uścisk. Strzała wyleciała ze świstem, minęła o centymetry drzewo-cel i utkwiła w drzewie stojącym tuż za nim.

- Właśnie w nie celowałam! - wykrzyknęła dziewczyna.

- Akurat! - zadrwił z niej Mateusz. Iza obdarzyła go jadowitym spojrzeniem.

- Jeszcze raz! - krzyknął Marantar - Tylko ciężkie ćwiczenia pozwolą ci zapanować nad bronią i pomogą siać zniszczenie w szeregach wroga. Teraz kolej na ciebie - zwrócił się do Mateusza - Zobaczymy co potrafisz.

            Starzec chwycił swój miecz i stanął twarzą do chłopca. Zaskoczony Mateusz podniósł ciężką wekierę i zwrócił się w stronę starca.

- No proszę... Może być ciekawie! - Iza na chwilę zapomniała o swojej niedawnej porażce.

Mężczyźni przez krótką chwilę przyglądali sie sobie wzajemnie, po czym Mateusz zrobił krok naprzód i spróbował zaatakować starca. Ten jednak błyskawicznym ruchem odparł atak, wytrącając jednocześnie broń z jego rąk. Zaskoczony chłopak spróbował sił jeszcze raz, jednak i tym razem skończyło się podobnie.

- Tylko na tyle cię stać? - starzec wydawał się rozbawiony. - Podnieś swoje zabawki i wracaj do gry!

Zły na siebie młodzieniec schylił się po swoją broń i po chwili znów stał gotowy do walki, frontem do Marantara. Po kilku sekundach potężna maczuga znów leżała na ziemi.

- Co to ma być? Bijesz się jak baba! Jaki z ciebie wojownik, jak nie możesz dać rady staremu, niedołężnemu człowiekowi?

Mateusz, już nie zły a wściekły, po raz trzeci przygotował się do starcia. Gdy walka się zaczęła wydawać by się mogło, że młodzieńca opanowało szaleństwo. Rzucał się na starca bez opamiętania. Tym razem Marantar musiał się wysilić, by móc parować ciosy chłopca. Po chwili to nie broń Mateusza, a starzec leżał na ziemi z przystawionym do gardła ostrzem sztyletu Mateusza, który niepostrzeżenie wydobył zza pasa. Mięśnie na ciele młodzieńca zdawały się drżeć, on sam oddychał ciężko, a z jego oczu strzelały błyskawice.

Wszyscy zamarli.

- Czy... mógłbyś... mnie... uwolnić!? - wydyszał po chwili starzec.

Do Mateusza jego słowa dotarły dopiero po chwili. Milcząc odsunął nóż od szyi Marantara, wyprostował się i odszedł kilka kroków do tyłu. Starzec podniósł się z ziemi, roztarł sobie kark, podszedł do chłopaka i położył dłoń na jego ramieniu.

- I o to mi właśnie chodziło - powiedział wciąż lekko zdyszany - W ten właśnie sposób uwolnił  się w tobie wielki wojownik. Musisz wiedzieć, że mało kto dorównuje mi w walce, nawet biorąc pod uwagę mój wiek. A tobie udało się mnie pokonać, chociaż jesteś całkowitym żółtodziobem. Oby tak dalej!

Mateusz popatrzył przez chwilę w oczy starca, po czym nie wydobywszy z siebie ani jednego słowa, wbił wzrok w podłoże.

Marantar natomiast podszedł do Roberta.

- Odłóż ten miecz - zawołał, widząc, że ten, pamiętając jeszcze bitwę rozegraną przed chwilą, stał przygotowany na atak. - Jeszcze zrobisz sobie tym krzywdę. Nie mam zamiaru uczyć cię teraz walki w zwarciu.

- Jak to? - rzekł zdziwiony Winkler.

- Normalnie. Wiem, że bardzo ci się to przyda i kiedyś musisz się tego nauczyć, ale jeszcze masz na to czas. Teraz musisz poznać inną sztukę.

- Jaką sztukę?

- Magię, mój drogi. Musisz nauczyć się nad nią zapanować. Musisz zawładnąć mocą.

- Robert posłusznie odłożył miecz i czekał na dalsze polecenia.

- Pokaż nam najpierw co już potrafisz - rozejrzał się po okolicy - Spróbuj przywołać do siebie jabłko z tamtego drzewa - wskazał na jabłoń rosnącą na drugim końcu polany.

- To dość daleko. Nawet nie widzę dokładnie tych owoców.

- Skup się Robercie. Wybierz sobie jedno z nich. Skup na nim wszystkie swoje myśli. Wyobraź sobie, że szybuje w twoją stronę.

            Robert wyciągnął rękę w stronę odległego drzewa i przymrużył oczy by lepiej widzieć cel. Przez dłuższy czas nic się nie działo, jednak po chwili jedno z jabłek oddzieliło się od pozostałych, zawisło na moment w powietrzu i powędrowało w stronę Roberta, by po chwili znaleźć się w jego ręce.

- Widzisz? To nie było takie trudne. Teraz czas na kolejne ćwiczenie. Widzisz ten płaski kamień przed nami?

- Tak.

- Postaraj się unieść go kilka metrów do góry, a następnie opuść go z powrotem tam, gdzie leżał.

- Ale ja potrafię tylko przyciągać do siebie przedmioty, jak magnez. Poza tym ten kamień wydaje się sporo ważyć.

- Robercie, magia nie ma granic. Granice są tylko w twoim umyśle. Jeżeli się ich pozbędziesz będziesz mógł robić wszystko. Skup się uważnie! Pamiętaj: podnosisz do góry i opuszczasz!

Winkler ponownie wyciągnął dłoń przed siebie, kierując ją tym razem w stronę leżącego kilka metrów przed nim kamienia.

- Wyobraź sobie, że kamień unosi się w powietrzu. Zobacz to w swojej wyobraźni - inspirował go Marantar.

Nagle kamień wzbił się na niecałe pół metra, zadrżał, po czym z głuchym łoskotem runął na ziemię.

- Spróbuj jeszcze raz!

Tym razem skupił wszystkie swoje myśli na obiekcie ćwiczeń. Wszystko wokół przestało nagle istnieć. Widział tylko szary, nierówny głaz, który wzniósł się tym razem na znacznie większą wysokość. Przez chwilę zawisł w powietrzu, po czym, jak poddające się oporowi powietrza piórko, opadł na swoje dawne miejsce.

- Brawo! Dokładnie tak to miało wyglądać! A teraz ostatnie ćwiczenie. Będzie najtrudniejsze, więc musisz skupić się jeszcze bardziej niż poprzednio. Starzec wyciągnął z kieszeni przygotowaną widocznie przez niego wcześniej garść suchej trawy, ułożył ją na lewitującym przed chwilą kamieniu i zwrócił się do Roberta:

- Musisz to podpalić!

- Co!?

- Musisz to podpalić! Skup się. Wyobraź sobie, że ta sucha trawa płonie. Twoje oczy i umysł muszą widzieć tylko tę kępkę trawy otoczoną przez szalejące płomienie.

Robert raz jeszcze skierował rękę w stronę obiektu treningowego. Z całych sił skupił się na tej garstce trawy, jednak nie mógł pozbyć się z umysłu wątpliwości. Czy da radę to zrobić? Czy potrafi coś podpalić przy pomocy siły woli?

- Skup się! Pozbądź się zbędnych myśli! Teraz ważna jest tylko ta trawa! Trawa, która płonie!

Do Winklera powoli przestawały docierać słowa starca. Wyzbył się w tej chwili z umysłu wszystkich myśli, wszystkich problemów. Wyobrażał sobie, tak jak chciał Marantar, tylko małą kupkę płonącej trawy. Nie widział już nawet kamienia na którym ona leżała. I w tej właśnie chwili skromna kępka trawy zniknęła pod płomieniami ognia. Nie było to powolne rozpalanie się suchej trawy jakie widzieli niemal codziennie podczas wzniecania ognia, lecz raczej wybuch, który błyskawicznie strawił wszystko, co znajdowało się na kamiennej podstawce.

            Zmęczony Robert padł z wysiłku na kolana, a obudzony przez niego ogień, pochłonąwszy wszystko w kilka sekund, zaczął powoli gasnąć.

- Doskonale Robercie. Doskonale. Na dzisiaj wystarczy. Wszyscy chyba jesteśmy zmęczeni. Pora coś zjeść i odpocząć.

 

            I wszyscy, wykończeni, ruszyli w stronę domu. Od tej pory nie było dnia, którego chociaż części nie poświęcali na ulepszanie swoich umiejętności. Każdemu z nich szło coraz lepiej, a Marantar był z nich coraz bardziej zadowolony. Mateusz starał się zapanować nad swoimi emocjami, a starzec staranniej dobierał słowa, gdy chciał go zmobilizować do większego wysiłku. Najważniejsze jednak było to, że wspólne treningi dawały im mnóstwo radości i robili to bardziej z ochoty i dla własnej satysfakcji niż z poczucia obowiązku.

Poprzedni rozdział | Następny rozdział

bottom of page