top of page

 

Rozdział II

Pierwszy połów

    

     Następnego dnia obudzili się dość późno, gdy słońce zdążyło przebyć już prawie połowę zaplanowanej na dzisiaj drogi. Mając schronienie i zapewnione podstawowe "wyżywienie" poszli rozejrzeć się po okolicy, ponieważ do tej pory znali jedynie niewielki obszar wokół swojej polany - a przecież chcieli się stąd wydostać. Po za tym i tak nie mieli nic lepszego do robienia na tym bezludziu.

     Wędrowali w milczeniu, przyglądając się wszystkiemu co napotykali. Większość roślin, które natrafiali na swojej drodze była bardzo podobna do tych, które znali, jednak niektóre wyglądały przedziwnie, lub nawet odstraszały swym wyglądem. Jedną z ciekawszych była roślina przypominająca olbrzymi rabarbar, jednak jego wielkie liście umieszczone na dwumetrowych łodygach mieniły się wieloma kolorami gdy tylko padały na nie promienie słoneczne. Inną rośliną na którą zwrócili uwagę był niewielki kwiatek, którego podłużne liście składały się nad otwartym, krwiście czerwonym kielichem do środka, tworząc ochronę przed nadmiarem słońca. Krople wody spływającej po liściach wpadały wprost do kielicha. Najwidoczniej liście potrafiły wyłapywać wodę z powietrza i przekazywały ją kwiatu.

     Zwierząt nie spotkali zbyt wiele, gdyż uciekały gdy tylko spostrzegły obecność intruzów w swoim zielonym raju, ale te, które udało im się zobaczyć nie przypominały w niczym tych, które widywali do tej pory.

     Do swojej rezydencji wrócili na krótko przed zachodem słońca, przynosząc ze sobą kilka cennych skarbów. Jednym z ważniejszych były szorstkie kamienie o ostrych krawędziach. Robert rozpoznał w nich krzemienie, więc jako rozrywkę na długi wieczór zaplanowali kolację przy ognisku. A i tu, jeśli chodzi o jedzenie, nie mieli się czego wstydzić. Podczas wyprawy znaleźli prócz dziwnych i nieznanych im rzeczy, kilka bliższych ich przyzwyczajeniom przysmaków, takich jak soczyste poziomki czy czarne jagody (które były jednak sporo większe od normalnych). Najbardziej zadziwił ich bladożółty, owalny owoc cały pokryty grubymi kolcami. Wyglądał dość niebezpiecznie, jednak gdy z nieudawanym lękiem spróbowali kawałek od razu zmienili zdanie na jego temat - miał przyjemny, słodki smak, o aromacie przypominającym grejpfruta.

     Po rozpakowaniu skarbów zajęli się wzniecaniem ogniska.

- Chyba powinniśmy mieć coś suchego , co zechciałoby się zapalić - niepewnie zaczęła Iza.

- CHYBA jesteśmy w lesie i akurat takich rzeczy mamy pod dostatkiem - odpowiedział z lekką ironią Robert - wystarczy je tylko pozbierać!

     Tak też zrobili. Kwadrans później wrócili niosąc drobne patyczki, suchą trawę i korę drzewną. Mieli również parę sztuk grubszego drewna, które miało posłużyć do podtrzymywania ognia, gdyby taki udało im się wytworzyć.

     Robert misternie ułożył trawę z korą w mały kopiec i ostrożnie się nad nim pochylając, zaczął pocierać jednym kamieniem o drugi, dzięki czemu wysypywały się z nich snopy iskier. Gdy jednej z nich udało się upaść bez zgaśnięcia na ułożony stos, sucha wieża zaczęła się delikatnie tlić i mocno dymić. Robert pochylił się jeszcze bardziej nad ogniskiem, nabrał powietrza w płuca i zaczął powoli rozdmuchiwać palącą się trawę, powodując szybkie powiększanie się pomarańczowego żaru.

     Po kilku minutach mieli przed sobą pokaźne ognisko. Rozkoszując się jego widokiem i buchającym ciepłem dokładali coraz to grubsze gałązki, mając wrażenie, że jeszcze nie widzieli czegoś tak pięknego i nadzwyczajnego jak te wesoło tańczące płomienie.

     Gdy ich oczy nasyciły się widokiem ogniska, postanowili nasycić trochę swoje żołądki. Przynieśli większość ze swoich skarbów, usiedli na miękkiej trawie i z rozkoszą oddali się pochłanianiu przysmaków.

- Może i te owoce są smaczne, ale na nich samych to długo nie pociągniemy - mruknął Robert.

- Mając ogień moglibyśmy coś upiec, tylko że żadna przekąska sama do nas nie przyjdzie - zażartowała Iza.

- Oprócz tych gałęzi nie mamy nic, czym moglibyśmy upolować coś nadającego się do jedzenia, a tutejsze zwierzęta nie wyglądają na takie, które dają się złapać gołymi rękoma.

- Przecież mamy strumyk - wtrącił milczący do tej pory Mateusz - można spróbować coś złowić.

- Tak, staniemy nad brzegiem i będziemy zbierać ryby pływające brzuchami do góry po powierzchni - powiedział ironicznie Winkler.

- Nie - Mateusz z zażenowaniem spojrzał na Roberta - Jeżeli udało nam się upleść drzwi i dach do naszego domku, to dlaczego nie możemy zrobić podobnie sieci? Zamocowalibyśmy taką sieć w strumieniu. Potem wystarczy tylko poczekać aż ryby płynące z nurtem wody wpadną w naszą genialnie prostą pułapkę i będzie można rozkoszować się ich delikatnym i soczystym mięsem - dokończył podekscytowany.

- To na pewno się nie uda - Robert zdawał się być nieprzekonany - Drzwi i dach to co innego - krzywa konstrukcja, nierówne i duże oczka. Sieć musi być dokładniejsza i przede wszystkim mocniejsza, żeby woda jej nie zniszczyła po kilku minutach - a i tak będziemy mieli duże szczęście, jeżeli uda nam się cokolwiek złapać. Mam wrażenie, że będzie to daremnie wykonana praca.

- No tak, przy takim natłoku zajęć jaki mamy tutaj na pewno nie znajdziemy czasu żeby się o tym przekonać - powiedziała wstając Iza. - Ja mam kilka wolnych pozycji w grafiku, więc idę poszukać czegoś, co nada się na sieć. Jak przestaniecie się sprzeczać i postanowicie coś w końcu zrobić, to zapraszam do pomocy - spojrzała na osłupiałych towarzyszy i ruszyła w stronę zarośli.

     Mateusz od razu pobiegł za Izą, natomiast Robert przez chwilę przyglądał się oddalającym się postaciom, po czym ruszył wolnym krokiem w ich stronę.

     Po niespełna godzinie wrócili niosąc ze sobą materiały na pułapkę.

- Trochę tego mało - zauważył Robert - ale zaczyna sie robić ciemno, więc dzisiaj już nic nie znajdziemy.

- Myślę, że na dzisiaj powinniśmy sobie dać już spokój, ale jutro, po owocowym śniadaniu, dokończymy sieć - zadecydowała Iza.

   

     Rano, po szybkim posiłku, zajęli się pracą. Podczas gdy Iza z Robertem wiązali pierwsze gałęzie, Mateusz znosił resztę materiałów. Mając wprawę w tego typu pracach, wykonali całkiem przyzwoitą sieć w niespełna pół dnia.

     Pierwszy połów był dla nich ekscytującym wydarzeniem. Okazało się, że mimo niepozornych rozmiarów strumyka, mieszkają tam całkiem spore ilości wcale nie małych ryb. Udało im się złowić dwie większe ryby i kilkanaście mniejszych. Pomimo braku soli, do której byli bardzo przywiązani, ryby smakowały im wybornie. Od tego dnia ich dieta nieco się urozmaiciła. Las dawał im nieograniczone ilości najróżniejszych rodzajów owoców i ziół, które znajdowali, poznawali ich właściwości, smak oraz zapach niemal każdego dnia. Natomiast pobliski strumień, prócz gaszenia pragnienia, dawał im możliwość łowienia świeżych ryb gdy tylko będą mieli na nie ochotę.

     Ilość łapanych przez nich ryb była tak duża, że zaczęli wypuszczać mniejsze sztuki, zostawiając sobie duże okazy oraz te, które wyjątkowo im posmakowały.

 

     W ten sposób przemijały im kolejne dni, a oni coraz częściej zapominali o starym życiu, o niespodziewanie utraconym domu, pracy, rodzinie...

Poprzedni rozdział | Następny rozdział

bottom of page