top of page

 

Rozdział III

Starzec

     Żyjąc w spartańskich warunkach i zajmując się głównie zdobywaniem pożywienia, nie spostrzegli nawet, kiedy minął im pierwszy miesiąc pobytu w tej dziwnej krainie. Przemijające dni były tak do siebie podobne, że szybko zaczęli tracić rachubę w ich liczeniu. Wszyscy troje przypuszczali jednak, że pojawili się tutaj dwudziestego pierwszego czerwca, czyli w dzień przesilenia letniego. Tłumaczyli to tym, że gdy kładli się spać w swoich domach wieczorem był dwudziesty czerwca, a następnego dnia rano obudzili się w nieznanej krainie. Potwierdzały to również coraz krótsze dni - ich pierwszy dzień był wyjątkowo długi, jednak z dnia na dzień słońce wstawało coraz później a zachodziło wcześniej.
     Gdy pewnego wyjątkowo dusznego wieczoru odpoczywali przy ognisku, zaskoczyła ich pierwsza burza. Z początku zapowiadała się dość niewinnie - delikatne pomruki dochodzące z ciężkich i leniwie wlokących się chmur, kilka kropel ciepłego deszczu. Jednak po chwili rozpętało się prawdziwe piekło. Niebo w mgnieniu oka pociemniało, mżawka przerodziła się w oberwanie chmury, rozszalałe błyskawice i towarzyszące im ogłuszające grzmoty uderzały niemal bez przerwy.
     Natychmiast przenieśli się do swojego szałasu i skulili w kącie. Wiejący wiatr był tak silny, że nieustannie drżeli patrząc na niepewnie chwiejące się ściany domku - jego dalsze istnienie nie było w tym momencie oczywiste.
     Żywioł szalał przez około dwie godziny, jednak dla osób chroniących się w wykonanym z powiązanych gałęzi domku była to wieczność. Wszystko ucichło tak nagle, jak nagle się rozpoczęło. Niebo nad ich głowami rozjaśniało, a nieśmiałe promienie zaczęły przedzierać się między nierówno splecionymi gałązkami. Przez pierwsze kilka minut nikt nie odważył się nawet poruszyć. Bali się, że koszmar może się powtórzyć i wszystko zaraz zacznie się od nowa. Robert jako pierwszy podniósł się z mokrej ziemi i nie zwracając większej uwagi na współtowarzyszy wyszedł z szałasu, który cudem nie został zmieciony z powierzchni ziemi. Iza z Mateuszem nie zdążyli nawet wymienić spojrzeń, gdy wbiegł z powrotem mając przerażenie mieszane z nadzieją wymalowane na twarzy.
- Spójrzcie tam! - wydyszał nerwowo i wskazał ręką na południe.
     Na horyzoncie niewyraźnie majaczyła jakaś przygarbiona postać. Wszyscy troje stali przed domkiem i z mieszanymi uczuciami obserwowali zbliżającą się osobę.
- Jak myślicie, kto to może być? - zapytał Mateusz.
- Nie mam pojęcia. Po kilku tygodniach spędzonych na tym odludziu nie spodziewałem się spotkać tu nikogo. Skąd on się mógł tu wziąć i czemu nie spotkaliśmy go wcześniej?
- Może powinniśmy pójść w jego kierunku, żeby nas nie ominął? Nie wiemy kto to jest, ale może powiedzieć nam coś istotnego, a w naszym położeniu każda informacja jest ważna.
     Mimo sugestii Izy nie ruszyli się z miejsca ani o krok. Ciągle stojąc na mokrej od deszczu trawie, w milczeniu śledzili leniwie zbliżającą się postać. Obserwowana przez nich istota z minuty na minutę stawała się coraz większa. W miarę zbliżania się nabierała ludzkich kształtów, aż w końcu mogli przyjrzeć się jej dokładnie.
     Zgarbiony starzec wspierał się na powykrzywianej i niekształtnej lasce, która niemal dorównywała mu wzrostem. Na plecy założony miał długi płaszcz z kapturem, który wyglądał jakby został wykonany z wielu małych i różnokolorowych kawałków skór i futer. Spod płaszcza widać było coś przypominającego kamizelkę pozszywaną z podobnych materiałów.
- Dzień dobry! - zawołał Robert – To chyba nie jest odpowiednia pora na spacer?
- To nie żaden spacer! - starzec wyglądał na lekko zirytowanego – Przez tą cholerną burzę zabłądziłem, a nie zdarza mi się to często. A już szczególnie rzadko odwiedzam TO miejsce – ściślej mówiąc – omijam je z daleka. Przeklęta dolina! Nigdy nie odważyłbym się tu przebywać dłużej niż kilka minut.
- Dlaczego? - zapytała zaskoczona Iza – My mieszkamy tu od ponad miesiąca i chociaż nie znajdujemy się tu z własnej woli jak dotąd nie spotkało nas nic złego.
- Mieszkacie tu? - zdziwił się starzec ignorując pytanie Izy - Dziwne, nigdy wcześniej nie widziałem tu żadnych ludzi. W ogóle jest to okropne odludzie. Przebywam tu tylko ja – mieszkam jakieś dwie godziny drogi stąd. Jedynymi istotami jakie spotykam są kupcy podążający szlakiem łączącym Agarod na wschodzie s Seklivią na zachodzie. Sprzedaje im skóry i futro, suszone mięso, ryby, zioła i inne produkty, które uda mi się zdobyć w lesie w zamian za przyprawy, narzędzia czy nawet broń.
- Agarod? Seklivia? Co to za miasta? - zdziwił się Robert – Nigdy o nich nie słyszałem. W jakim one leżą państwie, bo chyba nie w Polsce?
- W Polsce? Nie znam... Pytasz w jakim państwie? Od kilku wieków nie ma tu żadnego kraju. Większość ludzi żyje na własną ręką, jak ja, a nieliczne miasta są zarazem same sobie państwami mającymi pod swoją władzą najwyżej kilka małych osad chłopskich.
- Jeżeli nie ma tu żadnego państwa, a ty nie słyszałeś o Polsce, to jakim cudem rozmawiasz z nami po polsku? - zdziwiła się Iza.
- Po polsku? - powtórzył delikatnie przeciągając ostatni wyraz, demaskując tym swoje zdziwienie – A to dobre, nie ma co! - niespodziewanie wybuchnął dzikim śmiechem, który rozniósł się po okolicy – PO POLSKU! Ha, ha, ha! Dawno się tak nie uśmiałem, ha, ha, ha, po POLSKU! - parsknął – dobrzy jesteście, ha, ha, ha... Nie jesteście może grupą wędrownych błaznów, co? Nie? Ha, ha, ha... No dobrze już, dobrze. Nie ma co – po polsku! - dokończył akcentując ostatni wyraz.
Trójka przyjaciół stała wmurowana, przyglądając się z niedowierzaniem szaleństwu nieznajomego.
- Co cię tak bardzo rozbawiło? - zapytała zaczerwieniona i zarazem zaciekawiona Iza.
- Od razu wiedziałem, że to jakiś wariat... - mruknął pod nosem Mateusz.
- Co mnie tak rozbawiło? Nie no, nie mówcie nic więcej, bo padnę ze śmiechu! - starzec wyraźnie powstrzymywał się od ponownego wybuchu – Pytacie co mnie zdziwiło? Skąd wy się urwaliście? Ostatni król Szesel, Reulus Glaro, największy mag jaki kiedykolwiek chodził po ziemi, rozwiązał odwieczny problem wszystkich ludzi, a mianowicie różnice językowe. Wielu ludzi znało po kilka czy nawet po kilkanaście języków, ale nikt nie mógł nauczyć się wszystkich. Po za tym nauka języka zajmuje sporo czasu i jest często bardzo droga. Żeby załatwić wiele spraw politycznych czy handlowych trzeba było korzystać z pomocy tłumaczy. Wiadomo – sporo to kosztuje, jest cholernie niewygodne, a do tego nigdy nie wiemy na jak uczciwego tłumacza trafimy. Reulus dzięki swej potężnej mocy sprawił, że wszystkie języki zniknęły. No, może nie do końca zniknęły, ale tak to mniej więcej wygląda. Kiedy my coś piszemy lub mówimy, wydaje nam się, że robimy to w naszym własnym języku, jednak inne osoby odczytują to i słyszą w swoim własnym języku. Od tamtego czasu nikt nie uczy się języków, bo nawet nie ma takiej możliwości – ale za to wszyscy mogą się bez problemu porozumiewać.
- Ostatni król czego!? Potężny mag!? O czym ty w ogóle mówisz? - Mateusz nie mógł słuchać paplaniny starca – I kto tu niby gada od rzeczy?
- Ostatni król Szesel – potężnego i niezwykle rozwiniętego państwa, ze stolicą o tej samej nazwie. Miasto Szesel było stolicą kulturalną, religijną i ekonomiczną ówczesnego świata.
- Ten koleś chyba coś brał. Albo jest przynajmniej pijany – burknął Mateusz do towarzyszy.
- Chcecie wierzyć to wierzcie, nie to nie. Po ca ja wam to w ogóle opowiadam? - powiedział bardziej do siebie niż do nich – A wy to kim jesteście? - zadał niespodziewanie pytanie lekko podniesionym głosem – Nie znacie podstawowej historii świata! To co wam opowiadam znają nawet małe dzieci, a was wszystko dziwi, jakbyście się dopiero urodzili!
- No nie wytrzymam! Nie dość, że opowiada bajki, to jeszcze upiera się, że to wszystko jest jak najbardziej normalne! I to niby my jesteśmy dziećmi?
- Powie...
- Przestańcie się sprzeczać! - przerwała im Iza – Nie ważne kto ma rację, ani dlaczego się rozumiemy! Istotne jest to, że w ogóle możemy się jakoś dogadać. Mówiłeś przed chwilą – zwróciła się do starca – że masz w domu narzędzia, przyprawy i takie tam?
- No tak...
- Czyli masz zapewne i sól?
- Yyy... Tak, mam jeszcze trochę soli, chociaż już zostało niewiele. Za kilka dni jednak powinni pokazać się kupcy wracający z Agarodu. Przejeżdżali tędy jakieś... sześć tygodni temu, zmierzając właśnie w tamtym kierunku, więc zbliża się czas, kiedy powinni ukazać się z powrotem. Chociaż z nimi to nigdy nie wiadomo. Ale można zaopatrzyć się u nich w najróżniejsze przedmioty – przydatne czy nie.
- A czy mógłbyś zaprowadzić nas na szlak, którym będą podążać kupcy?
- A mogę. Mogę nawet zabrać was do swojego domu, gdzie będziecie mogli na nich poczekać.
- To świetnie! Jednak teraz zbliża się noc, więc jeżeli chcesz możesz przenocować w naszym, może niezbyt okazałym schronieniu – Mateusz rzucił Izie spojrzenie pełne niedowierzania.
- Chyba masz słuszność. Zrobiło się ciemno i mimo że drżę na samą myśl o spędzeniu nocy w tym miejscu, jestem wykończony i nie mam ochoty wracać teraz do domu. Po za tym widzę że wam udało się spędzić tutaj trochę czasu bez uszczerbku na zdrowi – no, chyba że na psychicznym – więc mogę zaryzykować.
     Po chwili wszyscy znaleźli się w zimnym i niemiłosiernie przemokniętym szałasie. Przed wejściem udało im się z ogromnym trudem rozpalić ogień, używając do tego drewna zgromadzonego w ich schronieniu. Przy cieple ogniska siedzieli do późna w nocy i podjadali świeże owoce. Przez cały ten czas starzec snuł opowieści, które zapewne nie miały wiele wspólnego z prawdą, ale na pewno silnie przeżył je w wyobraźni.  

 

Poprzedni rozdział | Następny rozdział

bottom of page